"Ludzkie sprawy", czyli najnowsza Gawęda Wodza [OPOWIADANIE]

2024-07-24 07:45:03(ost. akt: 2024-07-30 10:49:22)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Był tak potwornie zmęczony, że nie mógł zasnąć. Paradoks taki: powieki samie opadały na oczy, aby po chwili – gdy napięte do granic wytrzymałości nerwy posyłały im jakiś sygnał – natychmiast unieść się do góry.
Wówczas czujnie rozglądał się wokół, nasłuchiwał odgłosów niesionych ulicami opustoszałego miasta, po czym cykl rozpoczynał się od miejsca startu, czyli od tysięcznej próby zaśnięcia. Wreszcie, skrajnie poirytowany, wysiadł z ciasnej kabiny auta chcąc rozprostować zdrętwiałe ciało. Kilka przysiadów, parę skłonów i naście pompek dobrze mu zrobiły – krew znów zaczęła dopływać do kończyn i mózgu, toteż i nastrój uległ natychmiastowej poprawie. Sięgnął do kieszeni przepoconego munduru, wydobył papierosa i przypalił, starannie zasłaniając dłonią płomień zapalniczki, a następnie wciągnął do płuc śmierdzący tytoniowy dym. Pomyślał, że gdyby tak jeszcze miał pod ręką kubek gorącej i słodkiej kawy, wówczas życie stałoby się prawie znośne. Błogostan przerwał niespodziewany ruch w szoferce – to kierowca, pulchny szeregowy, zaczął energicznie drapać się po całym ciele. Wtedy, jakby na sygnał, przecknęli się żołnierze drzemiący na skrzyni ładunkowej Honkera i, podobnie jak ich kolega, poczęli zawzięcie jeździć paznokciami po skórze. Od dawna niemyte tułowia swędziały niemiłosiernie i roztaczały wokół nieprzyjemną woń, ale smrodem nikt się nie przejmował. Gorzej, że na szyjach – w miejscach ustawicznie drażnionych szorstkimi kołnierzami kamizelek przeciwodłamkowych – zaczęły pojawiać się otarcia, szybko ewoluujące do postaci wodnistych liszajów. Palacz pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to Muktada as-Sadr weźmie bazę brudem, nie musząc do nikogo strzelać. Oczyma wyobraźni zobaczył napis na swoim nagrobku: „Przechodniu, zatrzymaj się i podumaj nad losem żołnierskim! Tutaj leży spadochroniarz-niemota, którego bakterie zżarły bez musztardy. Zginął śmiercią flejtucha!”. Szyderca uśmiechnął się sam do siebie, zgasił starannie niedopałek i znów zajął stanowisko w pojeździe.

W pojeździe od tygodni koczowali we czterech. Palacz, czyli dowódca całego patrolu, okrąglutki kierowca, chudy i agresywny celowniczy karabinu maszynowego oraz zawsze uśmiechnięty strzelec karabinka „Beryl”. W pozostałych Honkerach było identycznie, więc wszędzie panowała ciasnota, bowiem – oprócz ludzi – znajdowały się tam skrzynki z amunicją, granatniki przeciwpancerne, woda, jedzenie, jakieś szmaty do czyszczenia broni, zapasowe źródła do zasilania radiostacji i setki innych niezbędnych rzeczy. Takim „taborem” przemierzali ulice świętego miasta mahometan, irackiej Karbali, za wszelką cenę starając się nie dopuścić powstańców szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra, w pobliże miejsca stacjonowania sztabu brygadowej grupy bojowej. Śmiertelne zapasy trwały od początku kwietnia 2004 roku, a za kilka godzin miał rozpocząć się miesiąc „kwitnących kasztanów”, toteż spadochroniarze Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, byli już skrajnie wyczerpani, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Psychicznie było coraz gorzej – ludzie skakali sobie do oczu przy każdej okazji, wybuchały kłótnie o nic, czasami zakończone nawet jakimś rękoczynem, wszyscy mieli pochmurne i pełne napięcia twarze. Na to wszystko nakładał się brak higieny osobistej, albowiem od kilku dni baza została odcięta od świata szczelnym pierścieniem okrążenia. Cywilni kierowcy ciężarówek z zaopatrzeniem odmawiali przyjazdu do Karbali, a lokalny właściciel wozu asenizacyjnego, odpowiedzialny za opróżnianie i czyszczenie toalet polowych oraz dostarczanie wody technicznej do kąpieli, nie pojawiał się od minimum tygodnia. Wszyscy byli brudni, zarośnięci, odziani w cuchnącą bieliznę i zakurzone mundury. Dowódca pododdziału, wysoki kapitan, trzymał towarzystwo żelazną ręką, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli nie nastąpi szybka poprawa warunków bytowych, wówczas nawet on nie będzie w stanie powstrzymać eksplozji niezadowolenia. Od dłuższego czasu zastanawiał się, co można zrobić z problemem kąpieli, ale wybuchające wciąż potyczki z sadrystami uniemożliwiały wypracowanie i wdrożenie sensownego planu. Owe smutne myśli przerwał metaliczny głos radiostacji: „Kojot, tu 360! Podaj swoje położenie. Odbiór!”. Dowódca zameldował współrzędne do sztabu, po czym usłyszał: „Kojot, masz zgodę na zjazd do gniazda. Zajrzyj do mnie po powrocie! Wykonuj!”. Kilka chwil później kawalkada Honkerów ruszyła i tocząc się powoli, bez świateł, bocznymi uliczkami dotarła do bazy, gdzie wojsko rozeszło się do swoich kwater na odpoczynek, a dowodzący pododdziałem oficer powlókł się do sztabu batalionu.

Sztab batalionu czuwał. Przy biurku siedział oficer dyżurny i prowadził bezustanny nasłuch na radiostacji. Obok niego kapitan z sekcji operacyjnej gryzmolił na wielkiej ściennej mapie znaki taktyczne, wciąż uaktualniając położenie patroli i konwojów, a sam szef sztabu pisał zawzięcie jakąś wstawkę do kolejnego dokumentu rozkazodawczego. Wezwany dowódca-palacz wszedł do pomieszczenia, rozejrzał się z zaciekawieniem i zagaił: „Witajcie, szlachetnie urodzeni! Niech Allah rozmnoży pieniądze wasze, by liczne były, niczym ziarnka piasku na pusty…”. Kpiarskie powitanie przerwał szef sztabu: „Albo się zamkniesz, brudasie, albo zaraz wyskoczysz stąd na kopach!”. Spacyfikowany żartowniś odburknął coś pod nosem, co chyba zahaczało o Pigmejów i mogło – ale wcale nie musiało – nawiązywać do bardzo skromnego wzrostu sztabowca, po czym, zgodnie z regulaminem, wyskandował: „Tak jest, majorku!”. Niewysoki oficer starszy już otwierał usta, by wrzasnąć z całych sił, ale bluźnierca odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemności za drzwiami. W kontenerze sztabowym zapanowała wesołość. Takie pogawędki były możliwe jedynie w wojskach powietrznodesantowych, gdzie skoki ze spadochronem łączyły ludzi, jak nic innego. W powietrzu, wisząc spadochronowej uprzęży, wszyscy byli idealnie równi, począwszy od generała, a na szeregowym skończywszy, dlatego stosunki międzyludzka znacznie odbiegały od tych służbistych, panujących wśród piechoty zmechanizowanej czy czołgistów. Jednak, dyscyplina wykonawcza stała w desancie na najwyższym poziomie, toteż słynne „czerwone berety” operowały zawsze tam, gdzie nikt inny nie dałby rady.

Rady, i to żadnej, nie było jednak na brak wody w prysznicach, o czym kapitan przekonał się osobiście kilka godzin później. Stojące nieopodal przenośne toalety także nie zachęcały do odwiedzin, co łatwo można było rozpoznać po krążących nad nimi rojach wielkich czarnych much. Zdezorientowany żołnierz, miłośnik sienkiewiczowskiej „Trylogii”, zapytał sam siebie w myślach: „Jak oni wytrzymali w tym Zbarażu aż półtora miesiąca?”. Po chwili, zrezygnowany chciał już wracać do swojej kwatery, gdy zza pleców dobiegł go czyjś głos: „Gówniana sprawa, co?”. Zagadnięty spojrzał przez ramię i zobaczył stojącego za nim szefa sekcji logistycznej brygady, majora Ryszarda.

Major Ryszard, zwany potocznie „Ryśkiem”, był chłopem-duszą. Pogodny, grzeczny, uczynny i kontaktowy, z każdym rozmawiał jak z dobrym kolegą. Kapitan odwrócił się do niego i rzekł z szacunkiem: „Dzień dobry, szefie. Ma pan rację, licho to wygląda!”. Ryszard przygładził dłonią wąsy i przemówił z desperacją w głosie: „Chłopie kochany, dziecko moje, jeździsz tyle po mieście… Może dasz radę skołować jakiś szambowóz, bo zaraz będziemy mieć tutaj epidemię, co?”. „Dziecko” spojrzało na „Ryśka” poważnie i w zamyśleniu. Obydwu oficerów dzieliła dekada służby, ponadto major cieszył się powszechną estymą, więc dowódca pododdziału poczuł wewnętrzną potrzebę zaangażowania się w rozwiązanie problemu i po chwili rzekł: „Szefie, zawsze można czegoś poszukać, tylko – wie szef – za taką usługę trzeba zapłacić...”. Ryszard, w którego oczach zapłonęła nadzieja, wykrzyknął: „Pieniądze to nie problem! Pieniądze ma John Wayne!”.

John Wayne był legendą. Człek ów faktycznie tak się nazywał, co potwierdzały jego dokumenty, użytecznością bił na głowę tego z filmów, bowiem znał się na hydraulice, a ponadto odpowiadał za właściwą pracę węzłów sanitarnych w bazie i dodać należy, że wywiązywał się ze swych zadań znakomicie. Obsługująca wojska koalicji antysaddamowskiej, prywatna firma logistyczna KBR – której nazwa pochodziła od pierwszych liter nazwisk jej właścicieli, panów Kellogga, Browna i Roota – powierzyła mu ów odcinek, ale nawet ktoś o nazwisku Wayne nie był w stanie wyczarować wody na pustyni. Gdy dwaj oficerowie stanęli przed kwaterą Amerykanina, on sam pojawił się w progu z szerokim uśmiechem. Odzieniem swym John Wayne nikogo zaskoczyć nie mógł – miał na sobie jasnoniebieskie, wąskie jeansy, jego biodra okalał szeroki pas z wielką błyszczącą klamrą ozdobioną napisem „Arizona”, a całość wieńczyły: koszula w barwach flagi USA, niebieska apaszka na szyi i jasny kapelusz stetson upstrzony wielkimi plamami potu. Ryszard płynną angielszczyzną zapytał, czy KBR zapłaci za oczyszczenie toalet i wodę do kąpieli, a po otrzymaniu potwierdzenia zwrócił się do kapitana: „Słuchaj, sprowadź ten szambowóz za wszelką cenę. Wiem, że potrzebujesz oficjalnego rozkazu, dlatego idziemy teraz do Maćka!”.

Maciek był dowódcą batalionu, podpułkownikiem i bezpośrednim przełożonym kapitana. Uważnie wysłuchał Ryszarda, po czym spojrzał na swojego oficera i zapytał: „Zrobisz coś z tym?”. Młodszy stopniem odparł: „Dowódco, zrobię, tylko niech pan zapyta żandarma, czy to legalne, dobrze?”. Po kilku minutach, gdy wojskowy stróż porządku został już wprowadzony w arkana całej akcji, wydał on jednoznaczną opinię prawną, głoszącą, że w stanie wyższej konieczności wojennej można siłą sprowadzać wozy asenizacyjne. „Poświęćmy plutony, by ratować bataliony!”, zakrzyknął policjant militarny i dumnie potoczył wzrokiem dookoła. Kilka minut później z bazy wyjechały dwa silnie uzbrojone Honkery.

Honkery zaczęły patrolować teren wokół miejskiej oczyszczalni ścieków, a kapitan wypatrywał właściwego pojazdu przez lornetkę. W końcu, kiedy dostrzegł starego Berlieta z ogromną beczką w miejscu skrzyni ładunkowej, ujął słuchawkę radiostacji i wydał komendę: „Kojot, tu Kojot! Tego bierzemy. Ja zastawiam, ty wchodzisz!”. W odpowiedzi padło: „Kojot, tu Kojot! Odebrałem. Ja wchodzę! Wykonuję!”. Po kilkudziesięciu sekundach, pojazd dowódcy patrolu zajechał drogę ciężarówce, a z drugiego Honkera wybiegło dwóch żołnierzy, którzy sprawnie wskoczyli do arabskiej szoferki. Przerażony kierowca nie stawiał najmniejszego oporu i posłusznie ruszył za polskimi samochodami. Po kwadransie, posterunek na bramie rutynowo sprawdził, czy Berliet nie ma gdzieś ukrytego ładunku wybuchowego, a po kolejnych nastu chwilach przerażony karbalczyk, pilnowany przez jakiegoś znudzonego wartownika, doprowadzał wychodki i stanowiska kąpielowe do stanu używalności. Tuż przed zmierzchem, plastikowe budki były starannie umyte, odkażone i polane jakimś płynem zapachowym, a kontenery z rzędami pryszniców gotowe do przyjęcia kohort ludzi spragnionych zimnych lub gorących biczów wodnych. Mimowolny usługodawca, na którego twarzy malowała się nieodparta chęć jak najszybszego opuszczenia bazy, niecierpliwie obchodził swój pojazd dookoła, kiedy zjawił się przy nim jego „porywacz”. Paląc papierosa, spadochroniarz przemawiał łagodnie do Araba po angielsku, gdy – niczym spod ziemi – wyrósł przy nich jakiś jego wąsaty kompan i obydwaj żołnierze zaczęli rozmawiać w dziwnej, szeleszczącej mowie. Kapitan wycedził: „Szefie, kible pomyte. Teraz trzeba mu zapłacić!”. Ryszard rzekł: „Jasne, tylko dowiedz się, ile on za to chce!”. Dowódca patrolu rzekł: „Już pytałem. Gość mówi, że to usługa ekstra, więc należy mu się sześćset dolarów!”. Na twarzy logistyka zagościło przerażenie. Mężczyzna głęboko wciągnął powietrze i krzyknął: „Ile, kurwa?! Sześć stów?! Przecież to jest dobra wypłata w Polsce!”. Następnie, wciąż zszokowany dodał: „Idę po Johna! Niech daje kasę, a jeśli nie, to mu ją siłą z gardła wyrwę!”. I zniknął w ciemności.

Ciemności ponownie oddały Ryszarda kwadrans później, ale tym razem w towarzystwie Amerykanina. Ten, o nic już nie pytając, wręczył osłupiałemu Irakijczykowi sześć studolarowych banknotów, uścisnął mu rękę i poklepał serdecznie po plecach. „Rysiek”, z wyraźną ulgą na licu, powiedział: „Weź auta i odprowadź go do miejsca waszego, hm…, pierwszego spotkania!”. Kapitan na migi kazał Arabowi wsiąść do szoferki, po czym dwa samochody eskorty i Berliet znów ruszyły w kierunku oczyszczalni. Gdy kolumna stanęła, oficer wysiadł, podszedł do kierowcy ciężarówki i powiedział: „Dziękuję!”, ale nie padła żadna odpowiedź. Polskiemu żołnierzowi przez chwilę zdawało się, że widzi błysk szczęścia w arabskich oczach, ale to mogło być złudzenie. Gdy wracali do bazy, kierowca Honkera zapytał: „Dowódco, ile ta robota była warta, bo przecież nie sześćset dolarów!”. Wysoki spadochroniarz uśmiechnął się nieznacznie i odparł: „Nie wiem, ile była warta jego praca, ale wiem, że ten człowiek wszystkie pieniądze uczciwie zarobił. On pewnie musi dać jeść swoim bliskim. Normalne, ludzkie sprawy!”.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 24 lipca 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:

Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.